+5
voyażka 10 marca 2017 22:37
Południe Włoch było naszym marzeniem, podczas 4 wycieczek zwiedziliśmy północne i środkowe Włochy i bezapelacyjnie podbiły nasze serca! Południa trochę się obawialiśmy...bo niby brudne, inne, zacofane, bez zabytków... Ale chcieliśmy sami wyrobić sobie opinie na ten temat i uwierzcie, że dla nas są piękne, magiczne, bajeczne, pachnące słońcem i owocami! Ale po kolei. Bilety kupiliśmy 1-5.03 w wizzair, kupując też kartę zniżkową wyszło nam niecałe 400zł/2 os. Lecieliśmy do Bari, które było mi zupełnie nieznane, ale gdy na stronie f4f pojawiły się propozycje lotów z bajecznymi zdjęciami trulli wiedziałam, że musimy tam lecieć! Gdy trafiła się dobra okazja cenowa i dogodny termin długo się nie zastanawialiśmy! Zwerbowaliśmy też parę znajomych, by było raźniej. Zdecydowaliśmy nocować w Bari i każdego dnia zwiedzać atrakcje w sąsiednich miasteczkach. Z perspektywy czasu i biorąc pod uwagę, że było poza sezonem to był świetny wybór, bo gdybyśmy utknęli w jakimś mniejszym miasteczku to chyba byśmy chodzili głodni, bo prawie wszystko było pozamykane!
Jeśli chodzi o noclegi to standardowo: niskobudżetowo i blisko centrum/dworca. Wybraliśmy na bookingu Guest House Stazione Centrale i to był b. dobry wybór. Za 4 noce/2os płaciliśmy niecałe 130e ze śniadaniami (włoskie: kawa+rogalik) w pobliskiej kawiarni. W środku oczywiście nie było szału, ale było to co najważniejsze- łóżko, łazienka (1 na 2 pokoje) i czysto. Mieliśmy nawet balkon! Do dworca mieliśmy 5 min., a do starego miasta i restauracji 10 min. Po drugiej stronie ulicy mieliśmy tani i dobry market. No czego chcieć więcej?
Zostało przygotować się do wycieczki: zaplanować gdzie warto jechać i co zobaczyć. Tu niezastąpione forum f4f i blogi bardzo nam pomogły! No to w drogę!
Dzień 1.
Droga na lotnisko, odprawa i lot poszły bez problemów. W Bari wylądowaliśmy nawet przed czasem. Z lotniska do centrum dojeżdża zwykły autobus miejski nr 16. Jeździ co ok. pół godziny. Bilet można kupić w księgarni na lotnisku na 1. piętrze za 1e. Można go też kupić u kierowcy, ale wtedy cena to 1,50e. Z lotniska jechaliśmy ok. 30 min. W kilka minut dotarliśmy pod adres wskazany na bookingu, aleokazało się, że noclegi są na ulicy obok, więc pani nas zaprowadziła, wręczyła klucze i kartki na śniadania. Postanowiliśmy rozmieścić się w pokojach i ruszyć na podbój miasta. Niestety plany nam się pokrzyżowały, bo gdy wyszliśmy drzwi od korytarza się zatrzasnęły i nie mogliśmy ich otworzyć. Poszliśmy po właścicielkę, której też nie udało się do nich dostać, więc wprowadziła nas do holu obok i zadzwoniła kolegę. Poprosiliśmy jednak, żeby dała nam znać jak rozwiążą problem, a my pójdziemy do miasta. Na ten dzień nie planowaliśmy jakiegoś specjalnego zwiedzania byliśmy zmęczeni podróżą, chcieliśmy pospacerować i poznać miasto. Udaliśmy się głównymi ulicami do portu i skierowaliśmy się na starówkę na kolację. Mieliśmy ochotę na pizzę, która była raczej średnia, więc nie będę jej tu polecać;) . Na szczęście dostaliśmy smsa od właścicielki, że problem z drzwiami został rozwiązany. Po drodze zrobiliśmy szybkie zakupy, ustaliliśmy trasę na następny dzień i padliśmy spać bo w bonusie ja i Iza się rozchorowałyśmy i potrzebowałyśmy regeneracji.
Dzień 2.
Rano o 7 lecieliśmy już na śniadanie bo o 8:30 mieliśmy pociąg. Śniadanko było pyszne - wielkie rogale napełnione nadzieniem i mocna, włoska kawa to jest to co kocham o poranku.
W Apulii nieźle się trzeba orientować, bo nie kursuje tu tylko Trenitalia ale kilka dodatkowych kolei, które mają własne kasy/automaty biletowe i inne nazwy stacji. My w tym dniu zaplanowaliśmy Alberobello i Castellana Grotte. Docierały tam linie Ferrovie Sud Est. Należy wejść przez Stazione Centrale i iść na pierwszy peron. Tam też jest kasa biletowa i wykaz jazdy pociągów. Bilet do Alberobello kosztuje 4,90e. Można też kupić bilet do Locorotondo - białego miasta, to tylko 1 stacja za Alberobello, my jednak postanowiliśmy je sobie odpuścić, bo baliśmy się, żeby się ze wszystkim wyrobić. Pamiętajcie kasować wszystkie bilety! W razie, gdy nie zdążycie lub kasownik nie działa na biletach można wpisać ręcznie godzinę i datę, my jednak nigdy tego nie praktykowaliśmy ;) Po ok. półtorej godziny dotarliśmy do stacji docelowej. Już na wejściu są drogowskazy na trulli, czyli słynne domki. W trakcie jazdy pociągiem można je także zauważyć, "porozrzucane" wśród pól. Po kilku minutach spacerku ukazały nam się piękne białe domki z kamiennymi dachami, wyglądało tu po prostu jak w bajce! Urocze domki były sklepikami, kawiarniami, restauracjami, winiarniami, muzeami, punktami informacyjnymi, nawet kościołem, a także po prostu domami mieszkalnymi... To zupełnie inny, piękny świat!


Zrobiliśmy chyba setki zdjęć, coraz bardziej oczarowani tym, że w XXI wieku można znaleźć jeszcze takie miejsce, które nie zostało skansenem, ale w którym normalnie żyją ludzie. Udało nam się jeszcze trafić na czas, gdy rozłożony był miejscowy targ, więc załapaliśmy się na degustacje oraz świeżutkie i tanie owoce, byliśmy zachwyceni! Polecam dlatego jechać tam z samego rana, bo już po 11 kramy się zwijały...

Warto wypatrywać sklepików z informacją o punktach widokowych na zapleczu, bo z góry miasto wygląda naprawdę magicznie. Jest też punkt widokowy na tarasie do dworca, gdzie rozpościera się widok na wszystkie domki (niestety nie pamiętam ulicy, ale są na niego drogowskazy).
#im3
Skusiliśmy się także na pyszne włoskie gelato, pospacerowaliśmy, nacieszyliśmy oczy widokami, nakupowaliśmy pamiątek i ruszyliśmy do dworca na punkt drugi wycieczki - Castellana Grotte. Gdy czekaliśmy na pociąg po drugiej stronie dostrzegliśmy Muzeum Wina niestety było zamknięte, więc wróciliśmy na peron. Dojechaliśmy do celu w ok. 40 min i wysiedliśmy na stacji z malutką wiatą bez żadnej kasy, ani baru czy sklepu. Drogę wzdłuż torów otaczał mur, a miasteczko wyglądało dość pusto. Po kilku krokach ukazała nam się informacja turystyczna, niestety nieczynna. Jak się później okazało nie była nam ona jednak specjalnie potrzebna, bo w tej miejscowości chyba są tylko groty, wszystkie znaki do nich prowadzą i nie sposób je przegapić. Baliśmy się już, że i same groty są zamknięte bo pierwsze kasy także świeciły kotarami. Na szczęście dalej wgłąb (pięknego zresztą) parku dotarliśmy do głównych kas i wejścia, a tam widniał napis "otwieramy o 14:40" na szczęście była 14:30. Zapoznaliśmy się z dość zawiłą rozpiską i wyczytaliśmy, że zostało tylko zwiedzanie długą trasą (są dwie: godzinna i 1:40) o 15. Niestety jedynie z włoskim przewodnikiem. Naczytaliśmy się jednak, że naprawdę warto je zobaczyć postanowiliśmy więc szarpnąć się na nietani bilet - 16 e i już niedługo później wchodziliśmy do grot. Oprócz nas było 7 osób, mieliśmy więc kameralne zwiedzanie. Samo wnętrze robiło naprawdę ogromne wrażenie!

Sama świadomość, że jest się ok. 60 m. pod ziemią przyprawiała o gęsią skórkę. Trasa wiodła przez najróżniejsze formacje skalne, była tam nawet Krzywa Wieża! Po półtoragodzinnym marszu 3km pod ziemią byliśmy już lekko zmęczeni i było nam duszno... Ale wrażenia są niezapomniane! Wcześniej jednak polecam każdemu najpierw zapoznanie się z rozkładem zwiedzania i trasami oraz językami przewodników - wszystko jest na ich stronie internetowej. Sprawdziliśmy sobie godzinę pociągu (mieliśmy zdjęcia z poprzedniej stacji) i ruszyliśmy na stację. Pociąg miał już niezłe opóźnienie, my byliśmy zmordowani... Na szczęście w pociągu zregenerowaliśmy siły i ruszyliśmy na poszukiwania (lepszej tym razem!) restauracji by zjeść jakąś pyszną kolację. Trafiliśmy na genialną i godną polecenia restaurację Biancofarine na jednej z głównych uliczek pełnych knajpek - Corso Vittorio Emanuele. Na wejściu kelner zapytał skąd jesteśmy, a gdy usłyszał, że z Polski poszedł wgłąb restauracji i słyszeliśmy "Dżoana!!" po czym przyszła pani kelnerka, przywitała nas i na wiadomość, że jesteśmy z Polski usłyszeliśmy przyjazny polski język! Okazało się, że Pani Asia jest przewodniczką po Apulii. Poza sezonem pracuje trochę w restauracji. Oprócz tego, że świetnie doradziła nam co zjeść (my skusiliśmy się na specjalność regionu makaron w sosie serowym z pieprzem, nasi znajomi na pizza bianca) to jeszcze udzieliła nam mnóstwa wskazówek! Mieliśmy informacje z najlepszego źródła. My już nie skorzystaliśmy, bo mieliśmy zaplanowany wyjazd, ale jeśli ktoś by chciał to serdecznie polecamy panią Joasię jako przewodniczkę! Jest ciepła, serdeczna, uśmiechnięta i ma naprawdę ogromną wiedzę i pasję w sobie!
(jest na fb: Przewodnik Apulia oraz www.apuliaguide.it). Po pysznej kolacji przyszedł czas na deser... Wybraliśmy tiramisu -chyba nigdy nie jadłam lepszego mmm... Nasi znajomi zamówili suflet i także się nad nim rozpływali!
Po męczącym dniu przyszła pora na powrót do hotelu i zregenerowanie sił, jutro czekał nas kierunek Matera!
Dzień 3.
Rano postanowiliśmy pojechać pociągiem o 10:05 ponieważ rano zgodnie ze wskazówkami p. Asi przewodniczki udaliśmy się w dwa miejsca w Bari,mianowicie: do portu oraz na uliczkę, gdzie panie robiły makarony. Do portu gdyż, że można tam posmakować surowych owoców morza prosto z kutrów rybaków, jednak gdy zobaczyliśmy uszykowane talerze pełne żyjątek trochę stchórzyliśmy i nie skusiliśmy się na specjalność regionu czyli ośmiorniczki... Może innym razem;)

Dalej udaliśmy się wgłąb starego miasta by zobaczyć panie lepiące makarony. Dotarliśmy niemal po zapachu... Czuliśmy się jakbyśmy przenieśli się w czasie, wąskie uliczki, suszące się na linkach pranie i panie lepiące i suszące makarony na ulicy... Bajka! Kupiliśmy makaron jednak niedopatrzyliśmy jednej rzeczy... Powinien się jeszcze dosuszyć, więc nie poznacie naszych odczuć, gdyż nam zapleśniał:( Jeśli więc skusicie się na makaronik wróćcie do hotelu i wyłóżcie go na coś, by dosechł... Strasznie nam żal, że go nie spróbowaliśmy...
Po szybkiej wycieczce po Bari udaliśmy się na stację kolejową i tu kolejna misja! Do Matery kursuje Ferrovie Appulo Lucano, nie wchodzi się tam z głównego dworca, tylko patrząc na wprost trzeba wejść do budynku po prawej stronie (przy przystankach autobusowych) i wejść przez bar. Po prawej stronie w korytarzu znajduje się kasa biletowa, gdzie zaopatrzyliśmy się w bilety w dwie strony. Cena to 4,90e i jedzie się także ok. 1,5h. Wsiadając do pociągu mieliśmy bardzo wesołą przygodę: szukaliśmy miejsc obok siebie i znaleźliśmy, ale przy parze z dzieckiem, więc ja mądra powiedziałam: nieee koło dziecka nie siadajmy! Po czym usłyszałam: dlaczego nie, zapraszamy, siadajcie! Ooo mamo, nawet burak był przy mnie blady. Zrobiło mi się mega głupio i tłumaczę, że po prostu obie jesteśmy chore i nie chciałam im tu rozsiewać zarazków. Na szczęście rodzice wraz z Asią okazali się świetni i wyluzowani! Malutka ujęła nas i przełamała barierę, więc szybko się polubiliśmy, mój instynkt przedszkolanki dał o sobie znać, więc niedługo później Asia siedziała mi już na kolanach i w skupieniu wysłuchiwała czytanej przeze mnie bajki! Podróż zleciała nam błyskawicznie, a na zwiedzanie ruszyliśmy już w 7! Przy wyjściu zrobiliśmy sobie zdjęcie rozkładu pociągów powrotnych i udaliśmy się do Sassi czyli zabytkowego centrum Matery. Zaraz w kiosku obok dworca można otrzymać darmowe mapki. Matera jest wpisana na listę UNESCO i słynie ze swoich uroczych domów (wielu już opuszczonych) wśród skał (mówi się na nie "miasto wykute w skałach"). Widok jest nieziemski, a dodatkowo miasto leży nad kanionem, więc po jednej stronie mamy bajeczne górskie widoki, a po drugiej niesamowitą zabytkową zabudowę. Tutaj kręcona była "Pasja" M. Gibsona, bo uznano, że jest bardziej realistyczna niż obecna Jerozolima. Klimat ciężko opisać, jest trochę mroczny, trochę pierwotny, trochę tajemniczy, ale na pewno magiczny! Udaliśmy się do Sassi po drodze zahaczając o targ i kupując pyszności na drogę. Najpierw wyszliśmy na główny plac Piazza V. Venetto z okazałą Katedrą i wspaniałą panoramą na miasto z tarasu widokowego. Dalej drogowskazy kierowały w dwie strony: Sasso Caveoso- to starsza dzielnica, gdzie główną część domostw stanowiły skały oraz Sasso Barisano- to nowsza część, gdzie mniejszą część stanowią skały, a większą typowa zabudowa. Obie są niesamowite i robią ogromne wrażenie. Dziś miasteczko jest głównie turystyczne, są tu hotele, transport, restauracje ale jeszcze do lat 50 tych ludzie tu żyli w skandalicznych warunkach... Przechadzaliśmy się wśród uliczek w głębi Sasso Caveoso, gdyż wypatrzyliśmy skalne wzgórze św. Piotra z wielkim krzyżem. Na miejscu znajdował się też piękny kościół, stacje drogi krzyżowej oraz muzeum historii. Panorama miasta i skał zapierała dech w piersiach. Dostrzegliśmy piękno wąwozu Gravina i postanowiliśmy do niego zejść, zwłaszcza, że zauroczył nas most linowy nad rzeką...


Zapytaliśmy się w informacji jak tam dotrzeć - należy iść Via Madonna delle Virtu i za toaletami przed parkingiem znajduje się zejście. Niestety szlak był zamknięty... jednaknikomu to nie przeszkadza!o Turyści przesuwali bramki i szli w stronę wąwozu, więc my także tak zrobiliśmy. Widoki były cudne, przed chwilą byliśmy w mieście, a teraz jesteśmy w górach wśród pięknej dzikiej przyrody... Cudnie! Dotarliśmy także na most i muszę przyznać, że to było coś czego nigdy wcześniej nie robiłam i było fantastycznie!


Zastanawialiśmy się, czy nie przejść jeszcze na drugą stronę wąwozu, gdzie widać było jaskinie, ale stwierdziliśmy, że jednak wrócimy i pospacerujemy jeszcze po mieście. Dalej poszliśmydo pięknej Duomo przy której trochę odpoczęliśmy i stamtąd okrążyliśmy Sasso Barisano kierując się do głównego placu Piazza V. Venetto. Zjedliśmy tam pyszne lody i powoli skierowaliśmy się do dworca. Na ten dzień zaplanowaliśmy tylko Materę i słusznie, ponieważ naprawdę jest tu wiele do zobaczenia i warto zostać tu dłużej. W pociągu znowu gadaliśmy, bawiliśmy się z malutką Asią i rozmawialiśmy o dalszych planach. Niestety nasi znajomi byli już w poprzedni dzień tam, gdzie my dopiero mieliśmy się udać, natomiast planowali na kolejny dzień odwiedzone już przez nas Alberobello. Pozostało nam więc spotkać się dopiero na lotnisku w ostatni dzień. Pożegnaliśmy się i każdy udał się w swoją stronę. Wróciliśmy do pensjonatu, trochę odpocząć i udaliśmy się na kolację. Tym razem postawiliśmy na romantyczny wieczór we dwoje. My wybraliśmy się do restauracji, której nazwy niestety nie pamiętam, ale była pierwszą restauracją w ciągu knajpek na Corso V. Emmanuele (tam, gdzie poprzedniego dnia poznaliśmy kelnerkę Polkę). Wybraliśmy ją, bo przed wyjazdem czytaliśmy, że specjalnością tego regionu jest jagnięcina, a w tej knajpce ją serwowano. Na wejście zapytano nas o rezerwację, której oczywiście nie mieliśmy, na szczęście ostał się ostatni stolik dla 2 osób. Kelner słysząc, że nie chcemy ani wody ani wina (tylko herbatę, na moje biedne chore gardło) spojrzał ze zdziwieniem i zapytał: ale chyba będziecie coś jeść? Gdy przytaknęliśmy podano nam menu w 4 językach, w których było zupełnie coś innego niż w menu przed restauracją (między innymi nie było jagnięciny i upatrzonej przeze mnie carbonary). Herbatę podano, a że obiecaliśmy, że będziemy jeść to trochę się baliśmy, ale zaryzykowaliśmy i powiedzieliśmy, że nie ma w karcie tego co byśmy chcieli. Kelner przyniósł nam włoskie menu i proszę - są nasi faworyci. Kelner zachwycił się po włosku naszym wyborem i poleciał do kuchni. Ciężko opisać go słowami, ale tak nas ujął, że warto wejść tam choćby ze względu na niego! Jego gesty i zachowania były jak wyjęte z niemych filmów, wręcz przerysowane a jednocześnie wysmakowane. Czuliśmy się jak w teatrze! Zanim podano nam wybrane dania, na stole zaserwowano nam przystawki (warto zwracać uwagę na coperto - opłatę za nakrycie, jest prawie wszędzie we Włoszech i wynosi ok. 1-2euro, ale jest też czasem pano e coperto i wówczas dostaniemy małe co nieco) pyszne bruschetty, tosty jakby z ziemniaków i pierożki z płynnym pysznym serem. Mmmm poezja!

Czas na danie główne! Moja carbonara była wprost idealna! Mateusza jagnięcina też smakowała pysznie (pierwszy raz jedliśmy jagnięcinę). Porcje były tak duże, że musieliśmy zrobić przerwę. Kelner chciał (mimo moich prawidłowo odłożonych sztućców) zabrać mój talerz, a gdy powiedziałam, że jeszcze jem to wykonał przekomiczny gest karcenia siebie uderzając dłonią o dłoń i kiwając głową, tak że po prostu nie sposób było się nie roześmiać! Gdy już udało nam się uporać z pysznościami podano nam jeszcze pokrojone warzywa (marchewkę i karczoch - który nie przypadł nam do gustu, za to marchewka pyszna i idealnie jej świeżość pasowała po tym obżarstwie). Mimo, że rachunek nie należał do najniższych to absolutnie nie żałujemy, zachwyciło nas wszystko od jedzenia, po lokal do obsługi! Serdecznie polecamy. Wróciliśmy zadowoleni do hotelu by zregenerować siły na kolejny intensywny dzień.
Dzień 4.
Na ten dzień zaplanowaliśmy dwa miasteczka: Ostuni i Polignano a Mare. Tradycyjna wczesna pobudka, pyszne śniadanko w kawiarni i kierunek - dworzec. Dzisiejsza trasa na szczęście już odbywała się klasyczną włoską linią Trenitalia, gdzie na dworcu centralnym można kupić bilety w automacie lub w kasach. Trafiliśmy idealnie, za 5min. mieliśmy pociąg. Bilet do Ostuni kosztował 5,60e i po ok. godzinie byliśmy na miejscu. Prawie... Okazało się, że od stacji do miasteczka jest spory kawałek i to pod górę, a zanim się połapaliśmy autobus spod dworca już odjechał. Ale co to dla nas, uwielbiamy spacerki. W trakcie trasy nie żałowaliśmy, że idziemy pieszo, ponieważ z każdym krokiem malował się coraz piękniejszy i bliższy obraz białego miasta osadzonego na wzgórzu. Miejscowość jest mało znana wśród turystów, zwłaszcza Polskich i próżno szukać szczegółowych informacji w internecie, ale warto tu przyjechać! Ma niesamowity klimat, choć chyba najpiękniejsze jest właśnie z daleka.

Wędrując w górę wyszliśmy wprost na główny plac Piazza Liberta wypełniony zabytkami: pomnikiem św. Oronzo, ratuszem, sądem oraz kościołem św. Ducha. Przed wejściem na plac w jednej z uliczek znajduje się informacja turystyczna, z której wzięliśmy darmowe mapki z zaznaczonymi zabytkami. Akurat gdy przyszliśmy na starówkę tłumy ludzi zbierały się pod ratuszem. Okazało się, że trafiliśmy na demonstrację. Przerażeni, że nici ze zwiedzania i zdjęć postanowiliśmy nie pchać się między tłum tylko udać się do pobliskiego parku. Po drodze trafiliśmy na idealny punkt widokowy (tzn. my to tak nazwaliśmy... raczej przypomniało to czyjś taras, ale nie było tam żadnej furtki, więc postanowiliśmy skorzystać z tego pięknego miejsca i pstryknąć trochę zdjęć.

Gdy relaksowaliśmy się w parku okazało się, że demonstranci już się rozchodzą. Cali Włosi! Nawet podczas strajku muszą mieć siestę! Dalej zagłębiliśmy się w strome, wąskie, białe uliczki i chłonęliśmy piękno miasteczka. Później wróciliśmy na Piazza Liberta i zrobiliśmy trochę zdjęć już bez turystów. Następnie zgodnie z mapką udaliśmy się wgłąb starej części Ostuni drogą via Cattedrale w kierunku katedry. Masteczko naprawdę robiło wrażenie, a po drodze mijaliśmy kilka innych kościołów. W trakcie robienia zdjęć dojrzeliśmy piękne kopuły, niestety tylko błądziliśmy (w przepięknych zresztą) uliczkach i daliśmy za wygraną. Nadal nie wiemy co to było, więc jeśli ktoś wie to proszę niech podzieli się wiedzą:).
Następnie skierowaliśmy się już wzdłuż murów i w stronę dworca. Miasteczko nas naprawdę zauroczyło, choć rzeczywiście najpiękniejsze jest, gdy widzi się je w całej okazałości z oddali. Do dworca również zrobiliśmy sobie spacerek, z górki aż się miło schodzi. Kupiliśmy w automatach bilety do Polignano i już po ok. 30 min. jazdy byliśmy w uroczym miasteczku słynącym z pięknych widoków, malutkiej ale uroczej starówki, plaży między dwoma skałami, na której jak to we Włoszech wybudowanych było mnóstwo domków oraz z piosenkarza D. Modungo znanego z "Volare oooo cantare ooooo" ). Po wyjściu z pociągu skierowaliśmy się przez park do słynnej plaży. Była przepiękna! Mała, wąska, kamienista plaża sama w sobie nie porywałaby jakoś specjalnie ale jej ułożenie między zakręcającymi skałami tworzyło niepowtarzalny i piękny obraz.

Nie sposób było tam poprzestać na kilku zdjęciach, chciało się mieć ten piękny widok w różnych ujęciach. Po krótkim odpoczynku i nacieszeniu oczu udaliśmy się na miasto na lody, które we Włoszech są chyba najpyszniejsze! Stamtąd przeszliśmy na uroczą starówkę. Warto wejść w liczne boczne uliczki, bo są tam tarasy prezentujące wspaniały widok na lazurowe morze. Następnie poszliśmy na małe co nie co do knajpki, w której serwowano pyszne pierogi z rozmaitym nadzieniem. Z kolei idąc do tej restauracyjki przechodzimy mostem (kolejny punkt widokowy), z którego ukazuje nam się wspaniały widok na plażę niczym z pocztówki.

Dalej poszliśmy do pomnika słynnego piosenkarza, a stamtąd w dół schodami na skały wchodzące do morza. Było tu przepięknie! Gdyby nie szalejący wiatr na pewno posiedzielibyśmy tu dłużej. Zdecydowanie warto odwiedzić to małe, ale jakże urokliwe miasteczko. Po zwiedzaniu wróciliśmy na dworzec i dojechaliśmy do Bari. Gdy szliśmy wieczorem na kolację uderzyło nas coś z czym wcześniej nigdzie się nie spotkaliśmy. Była dwudziesta, a na mieście roiło się od nastolatków i to takich raczej w przedziale 11-14! Całe grupki młodzieży odstawionej w niezłe, eleganckie (czasem ekstrawaganckie) ciuszki nadciągała do restauracji i kawiarni. Kolacje i kawki(!) przerywane były wyjściami na papieroska. Przypominali do złudzenia swoich rodziców, próbując zachowywać się jak dorośli. Zdradzały ich jedynie pryszcze lub dziecięce głosiki (które były mimo wszystko donośne, czasem nawet zbyt). Ostatnią kolację postanowiliśmy zjeść w Bianco farinie. Był jednak weekend i restauracja pękała w szwach. Kelner nas pamiętał, rozsunął więc stolik na 7 osób z rezerwacją, ale musieliśmy obiecać, że zwolnimy go do 21.Trafiliśmy też na poznaną wcześniej p. Asię, ale z racji tłoku, który tam panował nie porozmawialiśmy zbyt dużo, ale bardzo fajnie było ją znowu spotkać. Pochwaliliśmy się, że skorzystaliśmy z jej poleceń i jeszcze raz podziękowaliśmy za wskazówki. Podzieliliśmy się też naszymi spostrzeżeniami na temat balującej o tej porze małej młodzieży i przyznała, że ją też to szokowało, jednak taka jest tu na południu, zwłaszcza w większych miastach mentalność. No tak, co kraj (wręcz region) to obyczaj. My z Mateuszem zamówiliśmy pizze, które z resztą były re-we-la-cyj-ne! Nasi znajomi zamówili carbonarę i także ją zachwalali. Na deser skusiliśmy się na pana cottę, która bajecznie dopieściła nasze podniebienia po kolacji. Uff wyrobiliśmy się, o 20:45 zwalnialiśmy stolik, mijając się z osobami, które właśnie miały tu rezerwację. Po jakże uroczym, ale męczącym dniu padliśmy do łóżek. Aż nie chce się wierzyć, że następnego dnia wracamy już do Polski...
Dzień 5.
Dzień zaczęliśmy od szybkiego pakowania, a później od ostatniego śniadania w kawiarni. Szkoda, że w Polsce nie przyjęły się takie kawiarenki z włoskim śniadaniem. Te które są zdzierają krocie za rogalika z kawą... A we Włoszech? 1,20e za taki zestaw! W ten dzień chcieliśmy w końcu zwiedzić Bari. Niestety właścicielka nie zgodziła się na przechowanie bagaży do czasu autobusu na lotnisko. Na dworcu znaleźliśmy co prawda przechowalnię, ale cena na nasz budżet była nie do przyjęcia- 6e/bagaż... Ostatecznie postanowiliśmy po prostu wziąć je ze sobą na zwiedzanie. To jeden plus małych bagażów wizzaira! Niestety w ostatni dzień pogoda się zbuntowała było zimno, wietrznie i pochmurnie. W dodatku mieście odbywał się bieg, więc trzeba było trochę kluczyć między uliczkami. Na ten dzień zaplanowaliśmy najważniejszy punkt w Bari- Bazylikę św. Mikołaja. Ciekawostka: znajduje się tu nagrobek królowej Polski - Bony. Sama bazylika jest duża, okazała i pięknie zdobiona. Obok znajduje się pomnik św. Mikołaja. Dalej poszliśmy w stronę portu odwiedzając inne zabytkowe kościoły, piękne uliczki pełne kwiatów, suszącego się prania i zaparkowanych vesp. Trafiliśmy także do pracowni pewnego artysty, w której znajdowała się przecudna i ogromna szopka! Była dopracowana w każdym calu. Podziwiam ludzi z takim talentem!

Dalej poszliśmy wzdłuż morza aż do zamku. Stamtąd udaliśmy się na szybki obiad do Mastrociccio (polecamy! pysznie i niedrogo, na Corso V. Emanuele) zaopatrzyliśmy się także w kanapki na drogę i ruszyliśmy na autobus. Zdążyliśmy nawet na wcześniejszy. Dotarliśmy na lotnisko, przeszliśmy kontrolę i poszliśmy na bezcłówkę, która niestety nie powalała. Była malutka i słabo zaopatrzona. Kupiliśmy jedynie limoncello Przy bramce spotkaliśmy się z naszymi znajomymi z Matery i wymieniliśmy się wrażeniami. Lot przebiegł bez problemów i o 18 byliśmy w Polsce... Aż trudno uwierzyć, że bajka dobiegła końca.
Zdecydowanie polecamy ten region zwłaszcza poza sezonem! Jest naprawdę piękny, pełen wspaniałych miasteczek, widoków, zabytków, pysznego jedzenia, z pięknym morzem, no i to cudne, włoskie słońce! Zakochaliśmy się! A Wy?

Dodaj Komentarz